Przeglądając dwa lata temu kwartalnik KANAWA trafiłem na zajawkę filmu ukazującego postać Szarej Sowy. Reżyser filmu, którym jest Richard Attenborough (między innymi Ghandi) pragnął przedstawić legendę kanadyjskiego kanuingu i jednego z pionierów ochrony pierwotnej przyrody. Magnesem przyciągającym widzów do kina miał być odtwórca głównej postaci - Pierce Brosnan, który z tej okazji zapuścił sobie dłuższe włosy i, co należy podkreślić, nauczył się prawidłowego (czyli normalnego) wiosłowania na kanu. I tu mała dygresja na ten ostatni temat. Oglądając (krytycznie) od czasu do czasu amerykańskie filmy, w scenariuszu których przewidziano pewną rolę dla kanu, widzę, że biali aktorzy odgrywający główne role nie potrafią w ogóle wiosłować. Jakieś tam chaotyczne machanie wiosłem i sterowanie, gdy łódka skręca nie w tę stronę. Może przeciętny amerykański widz to kupuje (i przymyka oko?), ale w przeciwieństwie do widowni polskiej, kanu jest głęboko zakorzenione w amerykańsko-kanadyjskiej tradycji. Jednym słowem popelina ...

Właściwie widziałem tylko jeden film, w którym realizatorzy podeszli do tematu wiosłowania (przez aktorów) profesjonalnie. Jest nim właśnie "Deliverance", prezentowany po kilkakroć w naszej TV pod tytułem "Uwolnienie". Tutaj jednak zgłaszałbym uwagi do tzw. akcji, o czym godziłoby napisać się osobno.

Wreszcie film "Szara Sowa" dotarł i na nasze ekrany. Tytułowa postać - Szara Sowa, a właściwie Archie Belaney był czystej krwi Anglikiem, który od najmłodszych lat interesował się życiem Indian. Kto z nas nie interesował się nimi w dziecięctwie. Niektórym to nawet zostaje na całe życie. Pragnienie "zostania" Indianinem zawiodło bohatera do Kanady, gdzie pędził żywot trapera utrzymującego się z polowania na zwierzęta futerkowe. Wiele się działo w jego życiu osobistym, ale reżyser ukazuje nam przede wszystkim metamorfozę człowieka zabijającego zwierzęta dla pieniędzy w gorącego orędownika ochrony pierwotnej przyrody, która zaczęła gwałtownie zanikać wskutek grabieżczych wyrębów kanadyjskiej puszczy. Wielką rolę w tej przemianie odgrywa Anahareo, indiańska żona bohatera. Reżyserowi nie udaje się w sposób zbyt przekonywujący pokazanie tego procesu. Lepsza jest tutaj druga część filmu pokazująca Szarą Sowę jako światłego Indianina, który białym uświadamia konieczność ochrony przyrody w epoce, w której każdy zachłystywał się rozwojem przemysłowym. Wielkie zainteresowanie, jakie wzbudził za życia, szybko przeminęło, gdy wiadomym się stało, że był "farbowanym" Indianinem. Pozostało po nim wiele książek, dla starszych i dla młodszych. Wielu z nas pamięta być może książkę "Sejdżo i jej bobry", która onegdaj stanowiła lekturę szkolną.

Reżyser przedstawił problem "indiańskości" bohatera w trochę niedoskonały sposób - jak gdyby był to kompleks, który ciąży cały czas nad Szarą Sową, że w jego żyłach nie płynie indiańska krew. Myślę, że Indianinem nie koniecznie trzeba się urodzić, że można stać się nim przejmując określony kanon wartości i realizując go w życiu. To co zdziałał i kim był zostało zaakceptowane przez jego indiańskich pobratymców. Może nad całością ciążyła obawa przed reakcją bliższego i dalszego otoczenia na wiadomość, że cała jego indiańskość to fikcja, a wówczas istniało zapotrzebowanie na "szlachetnego i wzniosłego dzikusa", który otwierał białym oczy na inny, pozbawiony materialnych wartości świat.

Zresztą po śmierci Szarej Sowy i ujawnieniu jego prawdziwego pochodzenia, całe to zainteresowanie prysło jak bańka mydlana. I dopiero po latach patrzy się na niego jak na człowieka wyprzedzającego swoją epokę, który przedstawia swoje wizje w sposób nieraz dla nas anachroniczny. I tak chyba należałoby odbierać ten film, który wiele rzeczy, w tym żywot naszego bohatera upraszcza. Reżyser tej miary mógł pokazać coś więcej, ale można popatrzeć sobie przynajmniej między innymi na instruktażowe uderzenia wiosłem (klasyczne J).

Swoją drogą frekwencja na filmie była mniej niż skromna - na sali było osiem osób, a sam film wyświetlano tylko kilka dni. Nie pomagała nawet reklama w radio i TV. Praktycznie nie ma w nim "akcji" i nic dziwnego, że "Szara Sowa" przegrywał z idącą jednocześnie "Mission Impossible Zwei". Więc dla spóźnialskich pozostanie tylko wideo, lub cierpliwość - za dwa lub trzy lata trafi na srebrny ekran.

Zainteresowanym polecam artykuł Mathew Jacksona w majowym wydaniu Paddler Magazine skąd zapożyczyłem prezentowaną fotografię. O Szarej Sowie wspomina też Arkady Fiedler w "Kanadzie pachnącej żywicą".