Na rzekę Nahanni zwrócił naszą uwagę James Olivier Curwood w swojej książce Dolina Ludzi Milczących. Opisana jest tam historia miłości sierżanta Jamesa Grenfell Kenta i tajemniczej Marette Radisson. W wyniku śmiertelnego zagrożenia, decydują się na ucieczkę drogą wodną z Athabasca Landing do Fort Simpson, skąd chcą dotrzeć do miejsca, skąd pochodzi Marette, czyli do Doliny Ludzi Milczących, położonej na północ od początkowego odcinka South Nahanni River.

Ciapek, mój partner z kanadyjki i pomysłodawca naszej wyprawy, nawet zlokalizował Dolinę na mapie. Miejscem spotkania uczestników wyprawy organizowanej przez firmę Black Feather miał być Fort Simpson, ale uczestnicy spotkali się już na lotnisku w Yellowknife, stolicy Terytorium Północno-Zachodniego, w którym położony jest Park Narodowy Nahanni.

Jedynym przyjaznym miejscem lotniska w Yellowknife o poranku był bufet, gdzie w ciągu kilku minut dotarła cała dwunastka uczestników wyprawy. Natychmiast się rozpoznaliśmy i powitaliśmy. Okazało się, że w grupie Kanadyjczyków krążyła sensacyjna informacja o przyjeździe dwóch Australijczyków. Szybko wyjaśniliśmy tę nieścisłość i zaczęła się dalsza integracja.

Dalsza, bo połowę składu tworzyła już w pełni zintegrowana trójka zaprzyjaźnionych  dentystów, która przyjechała w towarzystwie swoich dorosłych synów. Układ ten tak spodobał się Ciapkowi, że bezzwłocznie wprowadził nazewnictwo: dentysta numer 1, dentysta numer 2 i dentysta numer 3. Grupę uzupełniali Paul z synem Markiem i jasnowłosa Monika w towarzystwie narzeczonego o imieniu Kim. Po usłyszeniu tego imienia od razu przyszło mi skojarzenie z Fundacją KiM, ale pisownia tego imienia była jednak nieco inna, zaś Kim nie miał nic wspólnego z Kazikiem, tylko został tak nazwany dla uhonorowania wujka, który spędził część swojego życia w niewoli koreańskiej.

Trzon grupy tworzyli ludzie w pełni dojrzali, wyraźnie jadący zrealizować wyprawą swojego życia. Najszybciej dogadałem się Paulem, który jest inżynierem, więc było jasne, że nadajemy „na tej samej fali”. W tym czasie, Ciapek nawiązał rozmowę z Terrym – dentystą numer 1 i późniejszą „duszą grupy”. Porozmawiałem jeszcze z Moniką, jak się okazało Kanadyjką o ukraińskich korzeniach. Choć jej matka była pierwszym pokoleniem mieszkającym w Kanadzie, Monika nie znała ani słowa po ukraińsku. Przyjąłem to z żalem, bo już miałem ochotę na piosenki ukraińskie przy ognisku, ale już na wstępie okazało się, że w Kanadzie nie śpiewa się na biwakach.

Na lotnisku w Fort Simpson czekały na nas dwie energiczne przewodniczki wyprawy: Beth i Kassie. Dziewczyny zawiozły nas do bazy, składającej się z blaszaka sprzętowego, kontenera biurowego i kawałka placu składowego, położonych nad skarpie nad rzeką Mackenzie, u podnóża której był zainstalowany składany pomost służący do cumowania i załadunku hydrolotów.

W ramach działań integracyjnych, Terry zaproponował wspólne piwo, ale szybko odkryliśmy, że trafiliśmy na osadę „dry”, czyli taką gdzie lokalne (indiańskie) władze wprowadziły zakaz sprzedaży alkoholu.

Rozładunek przy Virginia Falls

Późnym popołudniem polecieliśmy dwoma transportami do portu lotniczego Virginia w Parku Narodowym Nahanni. Słowo nahanni, w języku lokalnych indian Dene oznacza "duch". Hydrolot zabierał w jednym kursie trzy kanadyjki, sześciu pasażerów, no i bagaż poupychany, gdzie się dało. W trakcie załadunku zauważyłem w schowku pływaka samolotu baterię petard hukowych i pojemników z aerozolami do odstraszania niedźwiedzi. Może być ciekawie, pomyślałem.

Po godzinnym locie, wylądowaliśmy na urokliwym odcinku South Nahanni, znajdującym się na terenie Parku, tuż powyżej słynnych wodospadów Virginia Falls.

Istotnym elementem wyposażenia pola biwakowego była platforma służąca do przechowywania żywności, w celu zabezpieczenia jej przed niedźwiedziami.

Port lotniczy to pływający pomost, podobny do tego z Fort Simpson. Obok lądowiska znajduje się camping, jedyny na naszej trasie, będący jednocześnie punktem kontroli dostępu do szlaku. Camping wyposażony jest w drewniane platformy połączone pomostami, posiada stojak na kanadyjki, no i wieżę z wielokrążkiem do wciągania bębnów z żywnością, w celu zabezpieczenia jej przed niedźwiedziami.

Nie muszę przypominać, że obowiązkowym wyposażeniem każdej grupy są pojemniki z aerozolem do odstraszania niedźwiedzi. Od samego początku trwa przyzwyczajanie się do przepisów parkowych i zwyczajów kanadyjskich grup turystycznych. Gotowanie wyłącznie w metalowych paleniskach, żadnego wyrzucania odpadów. Rytualna kawa praktycznie przy każdej okazji. Jak kawa, to i pogawędki.
 
Następnego dnia wycieczka do Virginia Falls, wodospadów wysokich na 96 metrów, prawie dwukrotnie przewyższających słynną Niagarę. Wodospady Virginii noszą tę nazwę od 1929 roku, od imienia córki Fenley Huntera, jednego z pierwszych badaczy rzeki.

Virginia Falls

Wodospady zaczynają się łagodnym spadkiem, by po nabraniu prędkości na ciągu pochylni, odbijać się wściekle od ścian i płyt przegradzających drogę nurtowi rzeki. Masy wody uderzające w rozdzielającą nurt skałę Mansona i spadające z końcowego progu, rozpylają olbrzymie ilości pyłu wodnego, rozsiewanego daleko w dół rzeki.

Instruktaż na temat zachowania w Parku Narodowym. Przy pasku strażnika pojemnik z aerozolem do odstraszania niedźwiedzi.

Po południu, na rzece organizowano zapoznanie grupy ze sprzętem. Na wstępie Beth zdecydowanie zasugerowała, żeby pływać w pozycji klęczącej – udostępnione kanadyjki są zaprojektowane ergonomicznie i dłuższe przebywanie w tej pozycji nie jest dolegliwe.

W wyniku rozpoznania możliwości załóg, zostaliśmy z Ciapkiem poproszeni o płynięcia jako ostatnia załoga, z zadaniem łapania na hol wywróconych kanadyjek. Dobrze i źle. Dobrze, bo jest to dowód uznania dla sprawności naszej załogi. Źle, bo nie będzie szansy robienia ujęć fotograficznych grupy od przodu.

Rano trzeciego dnia wyprawy, pakujemy cały sprzęt, każda załoga dostaje po dwa bębny wspólnego wyposażenia. Ciapek wybiera dla nas najcięższe bębny, jak tłumaczy dla poprawy stateczności kanadyjki na bystrzach. Szacuję, że z nami, kanadyjka będzie ważyła około 320 kg.

 Pomost okrążający Virginia Falls o długości 1,7 km. Przeniosłem przez niego założoną na kark kandyjkę ważącą 47 kg. Było nas 4, którzy dali radę przenieść kanadyjkę bez postoju.

Podpływamy na skraj wodospadów i wyciągamy sprzęt na drewniany pomost zbudowany ponad metr nad grząskim gruntem, prowadzący do koryta rzeki poniżej wodospadów. Czeka nas przenoszenie bagażu na odległość 1 300 metrów.

W dole z lekką obawą obserwujemy rwący nurt rzeki wpadający w Czwarty Kanion – czwarty, bo rzekę odkrywano od dołu, stąd Pierwszy Kanion położony jest najbliżej ujścia.

W liczącej 140 km, kanionowej części Nahanni, istotną trudnością, a zarazem największą atrakcją tego odcinka są rapids i riffles. Tą drugą nazwą są określane dzikie bystrza płynące przez skalne rumowiska, na których tworzą się stojące fale dochodzące do trzech metrów wysokości, często występujące w długich seriach. Nie ma natomiast progów z odwojami.

 Zwróćcie uwagę na wodę przemieszaną z piaszczystym mułem. W tej wodzie nie było ryb. — z Brennan Caverhill w Kanada.

Jeśli na drodze kanadyjki znajduje się skała lub inna potencjalna przyczyna wywrotki, odległości pomiędzy tego typu przeszkodami są na tyle duże, że jest trochę czasu na wykonanie manewru. Kanadyjki są dobrze zabezpieczone przed nabieraniem wody. Od góry mają szczelne fartuchy dociągane niezliczoną ilością pasków mocowanych do taśmy przynitowanej wokół kanadyjki. Dodatkowym „patentem” uszczelniającym są plastikowe fiszbiny utrzymujące w górze rękawy mieszczące kanadyjkarzy. W naszej załodze na sterze siadł Ciapek, od ponad 20 lat pływający kanadyjką w Australii, gdzie aktualnie mieszka.

Po przymocowaniu wyposażenia holowniczego - czterech połączonych rzutek z karabinkiem na końcu, podciągamy kanadyjkę jak najbliżej wodospadów, żeby łatwiej było przebić się na drugą stronę rzeki, poza bardzo szybki nurt ze stojącymi falami i wpływamy w kanion.

Kanion Czwarty, oznaczony klasą trudności II/III, nie daje szans na podziwianie tej formacji skalnej, gdyż fale stojące rozciągnięte były praktycznie na całej jego długości. Ze względu na liczne zakręty i strome ściany ograniczające widoczność, trzeba było cały czas śledzić potencjalne utrudnienia na trasie spływu. Oprócz stosunkowo niskich progów i fal stojących, uwagi wymagały duże cofki, o które ocierał się nurt. Porozumiewać mogliśmy się tylko krzykiem, zaś o fotografowaniu nie było mowy, jedynie Ciapek próbował coś tam uchwycić z kamery zamontowanej na kasku.

 Stół kuchenny.

Po przebyciu następnego, Zdradzieckiego Kanionu, zatrzymaliśmy się na kamienistej wyspie i rozbiliśmy biwak. Tego dnia obyło się bez wywrotek. Pierwszą czynnością grupy na biwaku było przygotowanie stołu, czyli umycie dna jednej z kanadyjek i położenie jej w pozycji odwróconej na dwóch bębnach oraz rozbicie daszku nad kuchnią i jadalnią, a następnie zebranie drewna do dwóch palenisk. Dzień trwał długo, bo słońce zachodziło o pierwszej po północy.  

Wyspa niby nie zamieszkana, ale w pewnym momencie widzimy łosia przeprawiającego się z wyspy na brzeg rzeki, z górująca za nim odkrywką pokręconych fałdów antykliny. Mimo, że temperatura w ciągu dnia dochodzi do 27oC, poranki są rześkie.

Ciapek, zawsze wstawał pierwszy i przygotowywał kawę oraz pomagał przewodniczkom przyrządzić gorące dania. Jeśli trafił się boczek z jajkami sadzonymi, gwarantowana była dyskusja rozpoczynana przez Terrego na temat wyższości boczku smażonego na modłę kanadyjską nad boczkiem smażonym na sposób australijski (czytaj polski). Do końca spływu nie mogłem zrozumieć jak może smakować taki wysmażony, suchy wiór. Poza tym, pozostałe dania były bardzo smaczne.

Czwartego dnia wyprawy, a drugiego dnia płynięcia decyduję się na wyciągnięcie swojej lustrzanki. Wieszam ją w wodoodpornym worku na dziobowym uchwycie kanadyjki i umawiam się z Ciapkiem na naprzemienne dokumentowanie mijanych widoków. Nasza aktywność w fotografowaniu powoduje, że niezależnie od nałożonych obowiązków, ciągniemy się z tyłu grupy.

Mimo, że dalsza część Nahanni nie ma tak dużego spadku jak ta na początku, nurt jest w dalszym ciągu bystry. W pewnym momencie sterujący kanadyjką Chris ostro hamuje, a jego ojciec Terry, który usiadł na chwilę na ławeczce, frunie prosto w nurt i musi kraulem dotrzeć do brzegu rzeki.

Z drugiej strony, mimo swej bystrości, rzeka jest na tyle przyjazna, że daje szanse podziwiania otaczających nas pięknych krajobrazów. Początkowo są to pojedyncze szczyty położone w pewnym oddaleniu od rzeki, a po przerwie obiadowej, kiedy wpływamy w Trzeci Kanion przecinający Góry Pogrzebowe na długości 40 kilometrów, towarzyszą nam wysokie ściany sięgające kilometra wysokości.

Na biwak zatrzymujemy się na skraju lasu, naprzeciwko The Gate, miejsca w którym Nahanni wyżłobiła bramę na druga stronę wysokiego grzbietu górskiego. Po rozbiciu namiotów wspinamy się na Pulpit Rock – kazalnicę zawieszoną 460 metrów nad szczeliną przełomu, skąd roztaczają się imponujące widoki na nasz biwak oraz na meandrujący pomiędzy grzbietami gór, dalszy odcinek rzeki.

Kanion

Rano przepływamy przez te słynne wrota i po drugiej stronie ukazuje się naszym oczom imponująca ściana, być może ta najwyższa? Fotografuję grupę kanadyjek i mam problem, bo jak robię zdjęcie grupie, to nie obejmuję ściany skalnej, jak obejmuje ścianę, to w miejscu kanadyjek skupionych u jej podnóża, widać co najwyżej kropki.

Tego dnia widzieliśmy rodzinę łosi żerujących w nadbrzeżnych krzakach oraz gromadkę owiec Dalla, skaczących po eksponowanych skałach. Natomiast Nahanni płynie coraz spokojniej.

Po wpłynięciu do Drugiego Kanionu powstałego w wyniku wyerodowania przejścia przez Góry Bezgłowe, pojawiają się ponownie rzeźbione ściany skalne. Znowu szalejemy z aparatem i kamerą, aż do postoju. W trakcie spływu pływaliśmy średnio po 6 godzin, postoje wypadały mniej więcej w połowie dziennej trasy, liczącej średnio 50 km.

Na końcu Kanionu otworzył się po lewej stronie widok na przepiękną dolinę, jaką zwykliśmy oglądać w najbardziej atrakcyjnych filmach indiańskich. Rozległa przestrzeń otoczona łańcuchem górskim, która nosi nazwę Doliny Umarlaków. Nazwano ją tak od zdarzenia, które miało miejsce w 1908 roku, kiedy to bezgłowe ciała dwóch poszukiwaczy Williego i Franka McLeod, zostały znalezione tuż poniżej Drugiego Kanionu, w ujściu małego potoku, obecnie znanego jako Potok Bezgłowych.  Opowieści o morderstwie i ścięciu głów rozniosły się szeroko i nawet przez krótki okres Dolina South Nahanni nazywana była Doliną Bezgłowych. Nazwa ta nie przetrwała, ale zdarzenie dało nazwy miejscom takim jak: Góry Pogrzebowe, Góry Bezgłowe i Dolina Umarlaków. Płyniemy do biwaku na kamienistym brzegu przy ujściu okresowego potoku (Dry Canyon Creek).

Rano pełna koncentracja, niedługo po starcie będziemy przepływać przez George’s Riffle, bystrze położone u wejścia do Kanionu Pierwszego i oznaczone skalą trudności II/III. Przed samym bystrzem zatrzymujemy się wszyscy na chwilę, aby poznać jego charakterystykę. Przepłynięcie bystrza poszło nam gładko, choć w pewnym momencie, jakaś gwałtowna fala chciała mi koniecznie wyrwać wiosło. Peter (dentysta numer 2) zmierzył prędkość swojej kanadyjki na bystrzu i wyszło mu 20,3 km na godzinę. W górze, w Czwartym Kanionie musiało być znacznie szybciej.

Następujący za tym bystrzem Pierwszy Kanion jest nie mniej efektowny od poprzednich. Ma pięknie wyrzeźbione ściany skalne, bardziej pionowe od tych poprzednich. Po drodze zbieramy drewno na biwak, który zakładamy w kamienistej delcie przed ujściem Lafferty Creek, w pobliżu pionowej ściany skalnej z widocznym otworem jaskini. To otwór Grotte Valerie, najbardziej znanej jaskini w rejonie Nahanni. Jaskinia ta ma ponad  2 kilometry chodników i komór. Grotte Valery ma cztery partie: Galerię Stalaktytów, Jezioro Lodowe, Ciąg Martwych Owiec i Ciąg Lodowy. Partie te kiedyś były oddzielnymi jaskiniami, które z czasem zostały połączone w jeden duży system.

 Kierownictwo zafundowało nam tez pieszą wycieczkę w górę Lafferty Creek.

Następny, czyli siódmy dzień wyprawy to dzień bazowy, połączony z wycieczką w górę Lafferty Creek. Ciekawa wycieczka, zakończona przeprawą przez pozostałości kanałów krasowych, wypełnionych wodą potoku. W trakcie przeprawy, każdy z uczestników, mógł potrenować swój ulubiony styl pływacki.

Poza otaczającymi nas atrakcjami, biwak ten zapamiętałem też od strony kuchennej i towarzyskiej. Kuchennej bo do pieczenia codziennie świeżego chleba, czy smażenia placków, to przywykłem, ale pieczenie placka czekoladowego, w trakcie poobiedniego lenistwa, to zdarzenie godne uwagi, choćby ze względu na proces technologiczny.

Mistrzyni kuchni Beth, sprawnie wyrobiła ciasto na dnie kanadyjki, nałożyła dodatki i zapakowała ciasto do garnka przypominającego, znany mi z dzieciństwa prodiż. Równolegle rozpaliła na palenisku brykiety węglowe, po czym ułożyła je pod garnkiem oraz na jego pokrywce i przykryła to wszystko torbą termoizolacyjną. Ciasto piekło się godzinę i było wyśmienite.

Kiedy czekałem na placek, przyszedł do mnie Steve, syn Iana (dentysta numer 3). Steve, który pracuje jako informatyk szkolący studentów uniwersytetu, ma żonę z pochodzenia Polkę i koniecznie chciał, żebym go nauczył czegoś polskiego. Tutaj przyznaję, nie odniosłem sukcesu, trenowaliśmy bez skutku wyrażenie „Dzień dobry kochanie”.  Gdzieś tam w międzyczasie, dużą przyjemność sprawił mi widok Moniki czytającej „Podróże z Herodotem” Ryszarda Kapuścińskiego.

Następnego dnia ostatnie duże emocje, Lafferty’s Riffle, prowadzące z prawej strony bystrze, daje podobne wrażenia jak jazda rollercoasterem, podczas gdy płynąc przy lewym brzegu, omija się te wszystkie atrakcje. Było to jedyne miejsce na spływie z dogodnym stanowiskiem filmowo-zdjęciowym.

Tuż za bystrzem kończy się Pierwszy Kanion, ale to nie koniec atrakcji turystycznej. Kawałek dalej znajdują się Kraus Hotsprings, gorące źródła siarkowe (35oC), nazwane od nazwiska Mary i Gusa Kraus, którzy mieszkali tutaj  przed utworzeniem Parku.

 W chatce przy Kraus Hotsprings (gorące źródła siarkowe) w dobrym tonie dla odwiedzających było zostawienie wiosełka z podpisami odwiedzających.

Po siedzibie Krausów pozostał tylko mały domek, w którym podróżnicy zostawiają pamiątki swojej bytności. Zazwyczaj są to wystrugane wiosełka z autografami. U nas zadbał o to Paul. Poleżeliśmy tam sobie w gorącym jeziorku siarkowym wykopanym na skraju koryta Nahanni. Tuż po starcie dostrzegliśmy niedźwiedzia brunatnego spacerującego po przeciwległym brzegu rzeki.

Od postoju ogarnia nas lenistwo, szeroko rozlana rzeka zwalnia. Nie chowam już aparatu fotograficznego, a grupa rozciągnęła się na kilkaset metrów. Gdzieś tam z przodu, płynie nawet tratwa złożona z trzech kanadyjek. Niestety, była też kabina. Koledzy wywrócili się płynąc tratwą na bardzo łatwym odcinku. Pogrążeni w rozmowie, nie zauważyli sterczącego pnia.

 .

W pewnym momencie zauważamy kabinę. Kim zagapił się i wpłynął na kłodę sterczącą z nurtu. Ruszamy ostro do przodu, ale tam sytuacja jest pod kontrolą, pasażerowie wywróconej łódki siedzą już na sąsiednich kanadyjkach, zaś ta zatopiona jest na holu przewodniczek. Jedyna strata to zamoczony aparat fotograficzny. Kanadyjka była dobrze zapakowana.

W międzyczasie przepłynęliśmy przez przesmyk w paśmie górskim Yohin Ridge i skręciliśmy w prawie prosty odcinek Nahanni prowadzący w kierunku Twisted Mountauin. Od granicy parku Nahanni ma znacznie mniejszy spadek, zaczyna meandrować dużymi łukami, a w korycie pojawiają się zwalone drzewa. W pewnym momencie ukazuje się nam się kopa kultowej Nahanni Butte,  wokół której będziemy krążyć aż do połowy następnego dnia, czyli do osiągnięcia osady o tej samej nazwie.

Biwak zakładamy na kamienistym brzegu rzeki w rejonie Bluefish Mountain. Pojawia się duże ilości meszek, więc zakładam koszulę z długimi rękawami, zaś większość Kanadyjczyków wkłada swoje „mosquito jacket”. Po kolejnej ofercie pożyczenia siatki na głowę, zakładam własną. Strach zbliżyć się do lasu, tyle tam tych meszek.

Mosquito jacket było standardowym wyposażeniem każdego Kanadyjczyka.

 Bizony odpoczywające po drugiej stronie Nahanni.

Rano szybko jemy i pakujemy się do kanadyjek. Meszki atakują jeszcze z godzinę, po czym następuje spokój. Nahanni płynie już bardzo wolno, prędkość jej nurtu to 3 kilometry na godzinę. Na błoniach prze osadą Nahanni Butte witają nas dwa bizony.

Natomiast na wysokim brzegu, w osadzie zlokalizowanej blisko ujścia Nahanni do rzeki Liard, mieszkają prawdopodobnie ostatni potomkowie Indian Naha. Osada liczy 116 osób. Stąd będziemy płynąć motorówkami do Lindberg Landing, bazy wypadowej badaczy South Nahanni. Osada oczywiście „dry”, choć puste flaszki po wódce leżą nad brzegiem rzeki. Mnie usatysfakcjonowały w pełni trzy puszki zimnej coli.

 Przewóz kanadyjek z Nahanni Butte do Lindberg Landing nad Liard River.

Podróż do Lindberg Landing, dużego gospodarstwa nad rzeka Liard zajmuje około godziny. Na miejscu witają nas dwa duże domy, zabudowania gospodarcze i domki dla turystów, których na razie, odstraszają duże ilości agresywnych meszek.

Według witającego nas Davida Fincha, badacza Nahanni i historyka z Uniwersytetu w Calgary, meszki znikną za tydzień, jak temperatura w nocy spadnie poniżej zera. Dawid Finch opowiada nam o Nahanni w pokoju, w którym Raymond M. Patterson napisał część swojej fascynującej książki pt. „Dangerous River” opisującej historię odkrywania South Nahanni. Niesamowite jest porównanie naszej ekspedycji z historią odkrywania tej rzeki. Myśmy płynęli w dół rzeki a oni ciągnęli wyładowane kanadyjki pod prąd, odpychając się od dna drągami, bądź ciągnąc łodzie z brzegu, przy pomocy lin.

 Dwóch młodych dźentelmenów reprezentujących firmę Black Feather przewiozło nas z Lindberg Landing do indiańskiego osiedla Fort Simpson. W Bazie BF przeistoczyli się w taksówkarzy, którzy zabrali nas na lotnisko. Na lotnisku zdjęli czapeczki, założyli firmowe kurteczki linii lotniczej First Air i przeprowadzili odprawę pasażerów sprawnie posługując się systemem informatycznym, po czym jeden z nich zajął się wpuszczaniem pasażerów do samolotu, zaś drugi kierował odlotem.

Licząca 170 km droga do Fort Simpson początkowo szutrowa, z czasem zmieniła się w asfalt. Na miejscu w bazie kierowcy zamienili jeden z busów i przeistoczyli się z pracowników Black Feather w taksówkarzy podwożących nas na lotnisko. Tam zdjęli czapki baseballowe i włożyli lotniskowe kurteczki, po czym zaczęli odprawę pasażerów, sprawnie obsługując komputer.

Po zakończeniu odprawy, jeden zajął się wpuszczaniem pasażerów na płytę lotniska, zaś drugi sterował odlotem do Yellowknife. Jak mi powiedzieli, żaden z nich nie był jeszcze w stolicy Terytorium.

Bardzo mi się podobała ta 10-dniowa wycieczka, zarówno od strony programowej, w trakcie której przepłynęliśmy około 250 kilometrów uroczego i wymagającego szlaku, jak i towarzyskiej, gdzie poznałem ciekawych ludzi.

(c) Marek Mazur

Bonus:

(c) Andrzej "Ciapek" Wygralak

______________________________

Linki: