Przedstawiam ciekawy artykuł Zbigniewa Wytrążka zamieszczony w wydawnictwie samorządowym "Nasz Region Warmińsko-Mazurski", nr 10 z września 2000 r. przedstawiający niektóre z aspektów działania MASURENTEAM, firmy turystycznej organizującej spływy na kanu na Krutyni, Czarnej Hańczy i nie tylko. W oryginalnej treści wprowadzIłem niewielkie skróty. Dziękuję autorowi tekstu i autorowi zdjęć - Zbyszkowi Piekarczykowi (prawa autorskie zastrzeżone).

W tanecznym rytmie

Nobilituje i uszlachetnia. Tak twierdzi Zbigniew Piekarczyk, od kilku lat propagator i organizator wędrówek canoe, 2-osobowymi łodziami, których historia o czym być może niewielu wie sięga tysięcy lat. "Kanu, czy z angielska pisane canoe kojarzone jest najczęściej z łódkami Indian Ameryki Północnej, budowanymi z kory brzozowej. Służyły myśliwym i rybakom, a później, gdy pojawił się biały człowiek traperom, handlarzom futer i eksploratorom. Kanu, to zarówno małe łódki, mieszczące jednego myśliwego czy rybaka, jak również kilkudziesięcioosobowe czółna zdolne do podróży przez oceany. Dzisiaj kanu wykorzystywane jest głównie w sporcie i turystyce" pisze we wstępie do niedawno wydanej książki o kanu Andrzej Sałaciak.


I właśnie od poznania canoe zaczynają się tygodniowe wędrówki rzeką Krutynią organizowane przez Zbigniewa Piekarczyka. Absolwent Akademii Wychowania Fizycznego, z zamiłowania biolog i przyrodnik, uległ fascynacji canoe na początku lat 90-tych, gdy podczas wakacyjnej włóczęgi po Warmii i Mazurach spotkał grupę nauczycieli z Bielefeld płynących właśnie takimi łódkami.

Wówczas było to dość oryginalne zjawisko, jeszcze rzadko spotykane na naszych rzekach. A widok wioślarzy siedzących na ławeczkach w nietypowej dla polskiego krajobrazu łodzi o eleganckich kształtach i operujących wiosłem prawie w tanecznym rytmie, szokował, ale i fascynował. Mnie po prostu urzekł. Wcześniej miałem do czynienia z różnymi jednostkami pływającymi, małymi żaglówkami, jachtami czy kajakami. I od zawsze też pasję wędrowania, obcowania z przyrodą. Moim wielkim sprzymierzeńcem w takich wędrówkach jest Alicja, moja żona. Dobraliśmy się jak w korcu maku. Z dziećmi to różnie. Jola jako 11-latka rozpoczęła rodzinne wędrowanie, ale dziś ma trochę inne zainteresowania. Czarek już w przedszkolu uczył się przyrody i do dziś to mu pozostało. Z czasem zamiłowanie do aktywnej turystyki przerodziło się w rodzinny biznes. Zaczynaliśmy od czarteru jachtów i grup rowerowych, a potem kupiliśmy kilka canoe. W tym ostatnim biznesie mamy bardzo dokładny podział ról. Żona przed każdymi wakacjami przyjmuje zgłoszenia chętnych do udziału w spływie, przygotowuje wszystkie papierki, zaś syn już w trakcie wyprawy asekuruje spływ z lądu. Bywa jednak, szczególnie przy licznych grupach, że płyniemy razem.

Jak w rodzinie

Na szlaku Krutynii wzbudzali zaciekawienie. Szczególnie łodzie o niespotykanych, eleganckich kształtach. Intrygowali też jedyną w swoim rodzaju techniką wiosłowania. Niektórzy po prostu im zazdrościli. Ale nie trwało to długo. Przyszedł czas na pytania i chęć spróbowania swych sił.

Na początku lat 90-tych na szlakach turystycznych masowo pojawiali się obcokrajowcy. Przede wszystkim Niemcy wspomina wakacyjne wędrówki pan Zbigniew. Być może większość z nich gnała do nas nostalgia, pogoń za wspomnieniami, ale z czasem przeradzało się to w pewien nawyk corocznego obcowania z przyrodą Warmii i Mazur. A canoe najlepiej się do tego nadaje. Przede wszystkim zapewnia duży komfort podróżowania. Siedzi się wygodnie na ławeczce, wszystko ma się pod ręką i nie trzeba jak w kajaku gmerać w bagażach czegoś tam szukając. Ale zasad podróżowania canoe trzeba się nauczyć. I dlatego przed wyruszeniem grupy na trasę robimy poglądową lekcję, np. jak należy rozmieścić nasz ekwipunek. W "bakiście", czymś w rodzaju skrytki rufowej czy w przestronnym kokpicie umieszczamy w wodoszczelnych workach nasze torby, namiot, niezatapialne skrzynki z prowiantem i baniaczki na rzeczy osobiste. W razie wywrotki, co prawda praktycznie niemożliwej, wszystko pływa i łatwe jest do wyciągnięcia. Raz mieliśmy taki przypadek. Na Jeziorze Krutyńskim. Panowały wprost idealne warunki, żadnego wiaterku, słoneczko przygrzewało. Aura wszystkich rozleniwiła. W jednej z naszych łódek płynęli dwaj dość korpulentni turyści i najwyraźniej zdegustowani brakiem atrakcji chcieli się trochę pobujać. Przeliczyli się i po chwili tylko głowy wystawały im z wody, a wokół nich pływał sobie sprzęt.

Trzeba przyznać, że Polacy dość niechętnie przyjmują wszelkie uwagi. Szczególnie te dotyczące techniki wiosłowania, sposobów manewrowania i utrzymywania w miarę kierunku. Nie lubią też instruktażu jak należy przygotować obozowisko, miejsce do odpoczynku. I dopiero gdy dochodzi do nieoczekiwanych komplikacji, proszą o pomoc. Najczęściej po nieudanych próbach postawienia namiotu czy wielokrotnym "zaliczeniu" przybrzeżnych krzaków. O zygzakowaniu już nie wspomnę, bo to dość popularna specjalność naszych rodaków. Ale po jednym lub dwóch dniach, kilku wpadkach, czasami dość bolesnych, pokornieją.

I co najważniejsze. Potem każdy każdemu pomaga. Jak w rodzinie. To zresztą nasza zasada. W czasie spływu wszyscy także jesteśmy ze sobą po imieniu. A o rodzinnym nastroju najlepiej może świadczyć tegoroczny przypadek. Grupa moich przyjaciół koniecznie chciała, bym zorganizował im spływ Czarną Hańczą. Popłynęliśmy. Nad tą rzeką rośnie dużo dzikiej mięty i w czasie naszej wędrówki codziennie przyrządzaliśmy z niej wspaniały napój. Był też czas na muzykowanie, bo grupa zaliczała się raczej do rozśpiewanych. Szczególnie przypadła nam do gustu piosenka "Lato pachnące miętą". Ale prawdziwy koncert, w dodatku z dedykacją, odbył się na campingu w Augustowie. Kończyliśmy tam spływ. Dzień wcześniej był tam Wałęsa i nic dziwnego, że camping żył tą wizytą do późnej nocy. Jednak pobudka była już bladym świtem i to bardzo głośna, zwielokrotniona przez panującą wokół ciszę. Oczywiście śpiewano "Lato pachnące miętą". Z życzeniami dla mnie. Trochę się wzruszyłem. Ale jak to w rodzinie łez się nie wstydziłem.

Przepraszam, czy tu trzeba wiosłować ?

Od lat wakacyjne tury Zbigniewa Piekarczyka cieszą się niesłabnącym powodzeniem wśród zagranicznych turystów. Najtrudniej przekonać Polaków do uczestnictwa w spływach canoe. Chcieliby spróbować, ale tak na dobrą sprawę nie bardzo wiedzą, z czym to się je.

Większość trzyma się jeszcze tradycyjnej turystyki wodnej, wędrówkom w kajaku twierdzi szef rodzinnego biznesu, od 1997 roku już oficjalnie zwanego "Masurenteam". Najtrudniej z turystami z naszego regionu, którzy nadal są na etapie zaciekawienia. Być może boją się nieoczekiwanych sytuacji, które im ludziom z Mazur, krainy jezior chwały mogą nie przynieść. Czasami dochodzi także do zabawnych zdarzeń. W tym roku mieliśmy w grupie uczestników z Zawiercia. Mamę z synem. Ona po 50-tce, on 19 lat. Mama, gdy do nas zadzwoniła, pytając o warunki uczestnictwa, zszokowała pytaniami w rodzaju: czy tam trzeba będzie wiosłować i co robi się w czasie deszczu. I chociaż odpowiedzi były z natury brutalnych nie zrezygnowali. Byli i chyba zasmakowali. Ale najciekawsze momenty są na biwakach. Momentami mrożące krew w żyłach. Szczególnie gdy uczestnicy są trochę zmęczeni całodziennym wiosłowaniem i nie mają siły lub po prostu im się nie chce, zrobić przed snem porządek. Najczęściej największy bałagan panuje w pojemnikach z prowiantem. Zdarzają się wówczas nieoczekiwane odwiedziny leśnej zwierzyny, dziwne nocne odgłosy przy namiocie, które do przyjemnych raczej nie należą i nie sprzyjają spokojnym, sennym marzeniom. Ale to też wliczamy w naszą ofertę, obcowania z naturą.

W zgodzie z naturą

Krutynia 4

W programach rozwoju naszego regionu duże znaczenie przywiązuje się do turystyki. A już ze szczególną wrażliwością pisze się o potrzebie zachowania naturalnego bogactwa i działaniach, które powinny zapobiec degradacji środowiska. Jednak życie często dowodzi coś wręcz przeciwnego. Tak naprawdę nie szanujemy naszego bogactwa i nie za bardzo także wiemy jak z niego, bez specjalnego uszczerbku, korzystać.

Podam taki przykład. Na szlaku Krutyni, w Spychowie, na łączce niedaleko remizy strażackiej, gdzie najczęściej robimy przerwę, aż się prosi o sanitariaty, kontenery na śmieci, budkę z telefonem czy stoisko, gdzie można byłoby coś kupić. Dziwi ten brak zainteresowania ze strony miejscowych władz. Bo jest to przecież też jakiś sposób na bezrobocie. Albo inny przykład. Sprzed dwóch lat. Płynęliśmy w okolicach Jeziora Mokre. Jest to początek szlaku i granice Mazurskiego Parku Krajobrazowego. Spotykamy strażników przyrody rozmieszczających tabliczki z informacją o parku. A obok sterty śmieci po biwakujących tam turystach. Spytałem, dlaczego na to pozwalają, a w odpowiedzi usłyszałem, że nie mają worków na odpadki. Szokuje to turystów zagranicznych, przyzwyczajonych do sprzątania po sobie. Najczęściej takie pobojowiska są spotykane w miejscach przenosek, kiedy jest chwila na odpoczynek, ale już na posprzątanie, brakuje. A jak już mówimy o przenoskach. Warto wspomnieć o jeszcze jednym fakcie przemawiającym za wędrówkami canoe. Na przenoskach kajakarze sami muszą targać sprzęt. Chyba, że skorzystają z pomocy, ale za nią trzeba słono płacić. My jesteśmy samowystarczalni i z przenoską załatwiamy się bez wysiłku. Każde canoe jest wyposażone w specjalne wózki podłódkowe do transportowania.

Krutynia 5 Być może również i to miało pewien wpływ na poważne potraktowanie tej formy aktywnego wypoczynku. Mniej wysiłku, a komfort podróżowania, jak w Mercedesie. A poza tym na szlaku od Sorkwit, przez Jeziora Mokre, Zyzdruj i Białe, rzekę Krutyń, aż po Zatokę Iznocką nad Bełdanami, gdzie najczęściej kończymy spływ, obowiązuje strefa ciszy. Nie ma ryczących silników motorówek czy tak ostatnio modnych, szalejących skuterów wodnych. I to jest najważniejsze, bo tylko wtedy można mówić o prawdziwym obcowaniu z przyrodą. Podziwianiu jej piękna.

Zbigniew Wytrążek

Nawiązując do fragmentu traktującego o tym, że nie lubimy zwracania uwagi i pouczeń w dobrym tego słowa znaczeniu mam i ja podobne spostrzeżenia. Zupełnie, jak gdyby lektura Winnetou Karola May'a i obejrzenie kilku filmów o Indianach dawało konkretną wiedzę i umiejętność opanowania kanu na wodzie. Swoją drogą, też lubiłem poczytać.

A.S.