Za pomocą dłuta, narzędzi do szlifowania i własnych rąk, Stanisław “Siachu” Smerecki buduje w Dziuplinie kajaki i łódki

Klub wariatów od kanoeMogą być z drzewa świerkowego lub cedrowego. Sportowe kanadyjki (łódź z jednym wiosłem, w której siedzi się lub klęczy), turystyczne kajaki, czy śliczne kanoe, budowane na wzór łodzi indiańskich. Po opuszczeniu warsztatu Stanisława Smereckiego, pływają po rzekach Polski i świata.

Tak się zaczęło

- Mieszkałem w Olsztynie, nad jeziorem – rozpoczyna swą opowieść pan Stanisław. - Tam, gdzie kończył się ogród, zaczynało się jezioro. Wszystkie dzieci musiały nauczyć się pływać, albo nie przeżywały (śmiech). Łódek nie mieliśmy, ale znaleźliśmy niemiecką ocynkowaną metalową balię. Zrobiliśmy z niej coś na podobieństwo łódki. Wypłynęliśmy tym na środek jeziora i... utopiło się.

A potem, to już poszło. Jeden klub kajakowy, drugi, trzeci, trochę kajakarstwa górskiego. Dużo pływałem górskimi rzekami w Szkocji, gdzie mieszkałem przez jakiś czas. Miałem przeróżne kajaki: plastikowe, drewniane, “dykciane”, składane, takie i owakie, i tym się pływało.

Kiedyś byliśmy na spływie Krutynią. Płyniemy pożyczonym kajakiem, patrzymy, a przed nami płynie piękna “kanadyjka” - duża, zielona, ludzie siedzą sobie wygodnie na ławeczkach. A nas nogi bolą w tych kajakach, bo we dwójkę nie jest zbyt wygodnie. Zresztą kajaki zawsze były na mnie za małe (śmiech). Za tą kanadyjką przepływa druga, potem jakieś dwa kajaczki - cała rodzina. Dzieci w kajakach, starsi - wygodnie na ławeczkach. I wtedy powiedziałem - to jest to! Zacząłem szukać. Szukać, gdzie tylko się da. Znalazłem kilka planów i zdecydowałem się na zrobienie łódki ze sklejki. Ale ukradli mi samochód, w którym były plany tej “dykcianej” kanadyjki.

Kolega, z którym miałem ją budować, mówi do mnie: “lepszego sposobu budowy nie ma”. Nie chciałem mu wierzyć, myślałem, że to nie wiadomo ile kosztuje. A on mówi, że wystarczy tylko robota. Kupiliśmy parę książek, planów, porozglądaliśmy się dookoła. Okazało się, że jakiś facet w Irlandii buduje takie łódki. Skontaktowaliśmy się z nim i tak się zaczęło. Pierwsza łódka, ta sprzed dziewięciu lat, jeszcze nie pływa, a ta, którą pływam cały czas (na fot. niżej), jest druga. Zrobiłem ją z drzewa cedrowego.

Zrób sobie łódkę

Klub wariatów od kanoeStanisław Smerecki wykonuje łódki sam, bez niczyjej pomocy. Przeczytał na ten temat mnóstwo książek, głównie angielskojęzycznych. Śmieje się, że są to książki typu “zrób sobie sam łódkę”. Buduje średnio dwie, trzy w roku, na zamówienie. Cedr jest lekki, ale bardzo drogi. Łodzie większe powstają więc ze świerku. Praca nad jedną trwa do dwóch, trzech miesięcy. Teraz robi dużą łódkę dla kolegi, potem czeka go wykonanie zamówienia z Niemiec na “łódkę superelegancką”. Zamówień jest jednak mało.

- To towar raczej deserowy - śmieje się.

Nic dziwnego, gdyż taka przeciętna, bez zbytnich luksusów, kosztuje ok. 5000 zł. Ale to wyrób niezwykle trwały.

- Moja łódka ma dziewięć lat, pływamy nią bardzo często, z bagażami, a nawet nie była jeszcze drugi raz malowana w środku - mówi właściciel.

Do Dziupliny, gdzie produkuje swoje łódki, przyjechał półtora roku temu. Mieszka we Wrocławiu.

Struganie i szlifowanie

Od deski do łódki droga jest bardzo daleka i męcząca. Najpierw trzeba wziąć deski, obejrzeć i niektóre odrzucić. Trzeba wybrać najlepsze i pociąć na drobne deseczki o długości ok. 5 m, szerokości ok. 20 mm i grubości 6 mm. Muszą być suche. Cienkie deseczki frezuje się z obu końców tak, aby jedna strona pasowała do drugiej. Listewki trzeba też wyginać palcami, aby otrzymały odpowiedni kształt. W środek wklęsłego brzegu wstrzykuje się klej i spina oba końce specjalnymi zszywkami (podobnymi do biurowych), aby klej mógł dobrze wysychać. Do jednej łódki potrzeba ich niemal trzy tysiące. Desek musi być około stu.

Łódkę montuje się na specjalnej ławie montażowej. Po kilku dniach składania musi schnąć. Trwa to około dwóch tygodni. Potem trzeba wyjąć wszystkie zszywki, co zajmuje cały dzień i nie jest wcale proste. Trzeba uważać, aby nie skaleczyć drzewa.

Całą łódkę, zbudowaną z płaskich listewek, trzeba potem ostrugać. Wszystkie wystające rożki muszą zniknąć. Teraz trzeba wyszlifować papierem ściernym do gładkości. Potem przeciera się łódkę na mokro i dopiero wtedy widać ile jeszcze naprawdę jest roboty - trzeba jeszcze raz wyszlifować, a potem jeszcze raz przetrzeć i znowu wyszlifować. Znów schnięcie, a następnie odtłuszczanie. Acetonem przemywa się całość. Zalepia się “niedoróbki”. Na wszystko zakłada się tkaninę szklaną i laminuje żywicą epoksydową. Gdy wyschnie i ponownie się łódkę wyszlifuje, można ją zdjąć z formy. Wtedy zaczyna się pracę wewnątrz. Najpierw struganie, potem szlifowanie, moczenie, znów szlifowanie, laminowanie.

- I wtedy to wszystko odpada, całe ścianki - mówi. - Trzeba mieć sześćdziesiąt rąk, aby to przytrzymywać. Czterdzieści godzin pracy bez przerwy, aby zrobić środek. Gdy kładę się spać, nastawiam budzik, bo między jednym a drugim malowaniem żywicą musi minąć ni mniej, ni więcej, tylko siedem godzin. I znów to samo od początku.

Gdy wszystko w środku jest wyszlifowane, zostaje “sam deser”. Zakłada się listwy boczne, wyplata siedzenia, robi się same ładne rzeczy. Na koniec nakłada się na łódkę sześć warstw lakieru. Następnego dnia szlifuje się to, co nie zeszlifowane, odtłuszcza się, znów maluje i szlifuje.

Listonosz z rowerem

Łódki robi się trochę “na miarę”. Dla osób większych - łódki większe. Czasami kanoe potrafi pomieścić więcej, niż moglibyśmy się spodziewać. Zmieszczą się, np. dwie osoby z pełnym ekwipunkiem, z namiotami i śpiworami plus... listonosz.

- Płyniemy raz Czarną Hańczą, woda jest wysoka - opowiada. - Na brzegu stoi listonosz i macha do nas “hej, nie dałoby się jakoś przepłynąć?” Mówię - pewno, że tak. A on na to, że ma jeszcze rower, a nawet motorower. Dobra, niech będzie. My we dwójkę wiosłowaliśmy, a facet pół klęczał, pół stał, trzymając motorower w poprzek. I tak przepłynęliśmy na drugą stronę.

Pasja

- Mamy mały klub wariatów od kanoe - zwiarza się nasz rozmówca. - Od kajaka różni się tym, że ma górę otwartą, a kajak jest przeważnie zakryty i nie ma pokładu. Kanoe napędza się jednym wiosłem, takim jak pół wiosła kajakowego, wiosłując tylko z jednej strony. Są wiosła damskie - delikatniejsze, i męskie - większe.

Stanisław Smerecki jeździ na specjalne targi po całej Europie, pokazuje swoje łódki, które... budzą zachwyt. Działał w paru brytyjskich klubach, w których budował łódki, organizował spływy, np. dla osób niepełnosprawnych i starszych. W Polsce “robi kilometry” swoim kanoe, aby zdobyć srebrną odznakę, uprawniającą do ubieganie się o tytuł instruktora kajakarstwa. W tym roku już 1 stycznia rozpoczął sezon kajakowy. Nie bojąc się mrozu, walcząc z krą na rzece, pokonał odległość 9 km, płynąc Odrą od jazu opatowickiego do centrum miasta, w okolice Uniwersytetu Wrocławskiego.

Reklamuje się głównie przez “pocztę pantoflową”, jeździ ze swoimi łódkami na pokazy do Niemiec i Anglii.

- W Polsce, oprócz mnie, jest jeszcze jeden taki zapaleniec - mówi. - Spotkałem go na targach “Wiatr i woda”, które odbywają się co roku wiosną w Warszawie. Inne są w Poznaniu i w Łodzi. Przyjeżdżają tam ludzie z całego świata.

Mieszkańcy Dziupliny znają pana Smereckiego. Wielu z nich przychodziło, chcąc popatrzeć na jego nietypową pracę.

- Najgorsze jest struganie i szlifowanie – twierdzi pan Stanisław. - Reszta jest przyjemna. Malowanie, nadawanie kształtów, kombinacje z udoskonaleniami, wymyślanie nowych technologii. Poza tym, 150 godzin nudnego szlifowania, głównie ręcznego, aby wyprowadzić linię. To naprawdę szaleństwo....

Monika Gałuszka

 




______________________

Dziękujemy redakcji "Wiadomości Oławskich" za zgodę na zamieszenie tego artykułu na naszej stronie : )